Kuzio, Majchrzak i Suder - "Sprint" od kuchni. Jak to było zrobione?


od lewej: Piotr, Marcin, Grzegorz


Parę dni temu na blogu pojawiła się opinia o pewnym niecodziennym debiucie, a dziś mam przyjemność przedstawić rozmowę z jego twórcami. Tytuł posta jest nieprzypadkowy - jak za chwilę sami się przekonacie, kuchnia odegrała w procesie powstawania tej książki ważną rolę. Co jeszcze musiało się stać, by Sprint ujrzał światło dzienne? Dlaczego czytelnik nie musi obawiać się kryminału w korporacji? O tym wyczerpująco opowiedzą bardzo sympatyczni autorzy.

 Zapraszam do czytania:)

Skąd wziął się pomysł na napisanie książki? Każdy z was nosił się z zamiarem zostania pisarzem od jakiegoś czasu, czy była to bardziej spontaniczna decyzja? I dlaczego zdecydowaliście się na coś tak niecodziennego jak debiut w tercecie?

Marcin: Nigdy nie miałem zamiaru zostać pisarzem. A wynikało to z tego, że przeczytałem sporo książek, i doceniałem kunszt prowadzenia fabuły, spójności świata, budowania napięcia i niezbędnej sprawności językowej. To było zdecydowanie nie dla mnie.

Ale kiedyś w kuchni, bo gdzieżby indziej, zastanawialiśmy się, co by było, gdyby na cały dzień zamknięto nasze laboratorium. I jaki mógłby być powód takiego zamknięcia. Może śmiertelny wypadek? A może morderstwo? A gdyby tak do tego morderstwa skierowano policjantów, którzy w ogóle by się nie orientowali w całym tym korpo i nowoczesnych technologiach? Jak by sobie poradzili w takim światku?

Nie uważam, bym był pisarzem. Napisałem - wspólnie z przyjaciółmi - książkę, ale jedna książka pisarza nie czyni. Napisać książkę jest łatwo, napisać dobrą książkę - bardzo trudno.

Piotr: Gdzieś tam zawsze tliło się dziecięce marzenie o opowiedzeniu intrygującej historii. Sam takie lubię. Powstawało zazwyczaj kilka stron kilku niedoszłych książek - i do szuflady (czy raczej folderu). Przeszkadzał przede wszystkim brak wiary we własne siły, a dopiero gdzieś tam dalej brak czasu, praca i obowiązki wychowawczo-domowe. Wreszcie przyszedł taki dzień, że doszło do spontanicznej decyzji, by wspólnie pociągnąć jakiś temat. Początkowo miało być dla zgrywy, ale z czasem zrobiło się poważniej i tak samo trzeba było podejść do tego przedsięwzięcia (choć echa tego pierwszego i tak czytelnik zauważy). Wspólna praca miała nam pomóc w terminowości (ja zakładałem pół roku - ha ha!), mniejszym nakładzie pracy (he he), znajdowaniu motywacji i wymyślaniu ciekawych scen. Myślałem, że jak każdy zrobi swoje, to historia powstanie trzy razy szybciej. To jednak nie zadziałało.

Grzegorz: Pomysł na książkę pojawił się spontanicznie; zaczęło się od wspólnego  spisania kilku stron (raczej w formie humorystycznej), które stały się zalążkiem powieści. I pewnie by się na tych kilku stronach skończyło, gdyby nie połączenie sił wszystkich osób - w tym wypadku zadziałał efekt synergii. Tłem historii od początku miała być (jakże by inaczej!) korporacja - być może przerysowana i przedstawiona karykaturalnie, ale stanowiąca ciekawy kontrast dla działań operacyjnych policji (choć na najwcześniejszym etapie prac rozważane były również inne formy niż kryminał).

Pomimo że powieść dosyć szybko nabrała kształtu kryminału, to gdzieś z tyłu głowy chyba każdy z nas miał obraz końcowego dzieła w postaci filmu. A w miarę postępu prac - nawet serialu. Był taki moment, że siedząc razem nad danym rozdziałem snuliśmy rozważania kto mógłby zagrać Skalskiego, a kto Walczaka… Efektem tego są elementy sensacyjne, z lekka trącące o klimaty hollywoodzkie (no bo czy dobry serial rodem z Netflixa nie powinien mieć takowych?), które być może nie do końca pasują do klasycznego kryminału, ale… zawsze uważałem, że nie tworzymy klasycznego kryminału :)

Wydaje mi się, że w trójkę naprawdę świetnie się uzupełnialiśmy; często dyskusje były burzliwe (ale i kreatywne - trzeba by posłuchać rozważań Piotra i Marcina na wszelakie tematy okołoksiążkowe w naszej korporacyjnej kuchni), często trzeba było iść na kompromis, ale efektem tego jest zwarta konstrukcja powieści. Często pomysł rzucony przez jednego z nas był szlifowany tak długo, aż zyskiwał akceptację wszystkich.

Osobiście dla mnie największym problemem przy pisaniu powieści okazał się dosyć długi cykl tworzenia (czego poniekąd mogliśmy uniknąć planując lepiej na samym początku najważniejsze elementy fabuły) - na pewnym etapie prac brak czasu i duża ilość obowiązków między którymi musiałem się przełączać, wyłączył mnie z aktywnego kontrybuowania… ups, chciałem napisać - współtworzenia.

Skoro już jesteśmy przy problemach - jakie były zalety i wady tego typu pracy zespołowej?


Taka wspólna praca ma, że zacytuję klasyka, swoje plusy dodatnie, jak i plusy ujemne. W ogólnym rozrachunku wychodzi na plus, ale zapewne wiele zależy tutaj od osobowości autorów.

Plusy dodatnie to przede wszystkim większa liczba pomysłów na fabułę, wątek główny i poboczne oraz na poszczególne sceny. Z tym wiąże się kolejny ogromny bonus: szybka weryfikacja tych pomysłów, na zasadzie: "a po co ci to", "a jak chcesz to związać z fabułą", "nie, ta postać nie może się tak zachowywać", "kim on niby miałby być?… Taaa, prędzej księdza z niego zrobimy". A potem wspólne szlifowanie pomysłów.

Kolejny aspekt, i to nie do przecenienia, to wzajemne wsparcie w momentach zwątpienia. Nawet jeśli któryś z nas miał fazę zniechęcenia, to pozostali, czy to własnym przykładem, czy namową, potrafili przekonać go, by wrócił do pracy, bo warto.

Praca wspólna to też minusy. Główny problem to nadmierne przywiązywanie się do własnego tekstu czy własnych pomysłów. Pogląd na to, jak należy napisać daną scenę. Często kłóciliśmy się o jeden akapit, a nierzadko i o jedno zdanie. Według mnie są sceny czy postacie w książce, które bym całkowicie usunął lub zmienił. Według Piotra i Grześka - również takie sceny są, ale zupełnie inne niż te wskazane przeze mnie. To minus - musisz czasem iść na kompromis.

Jak wyglądało to szlifowanie pomysłów i praca nad książką w praktyce?

To szlifowanie pomysłów odbywało się głównie w kuchni. Mieliśmy prawie codziennie(!) dwie nasiadówki: jedną rano, zaraz po przy przyjściu do biura, drugą w porze obiadowej (po korpo-polsku: w czasie lunchu).

Rano zwykle omawialiśmy co się udało napisać, co poprawić, jakie błędy zauważyliśmy, co trzeba zmienić w związku z powyższymi. W czasie drugiego spotkania omawialiśmy nowe pomysły i jak je wpleść w fabułę, albo jak naprawić omówione rankiem błędy. Czasami, ale to bardzo rzadko, rezerwowaliśmy salę i zajmowaliśmy się dużymi tematami, na przykład, co ma być w zakończeniu.

Samych zakończeń mieliśmy mniej więcej cztery, dwa z nich - wielkości kilkunastu stron - były zupełnie odmienne od tego, co trafiło ostatecznie do książki. Do tego wiele fragmentów zostało usuniętych – na przykład całkowicie wyrzuciliśmy prolog. Nie pamiętam, by jakakolwiek scena nie została przebudowana w stosunku do pierwowzoru.

Często zostawialiśmy dłużej w biurze, by dokładnie uzgodnić, jak ma wyglądać nowy wątek czy nowa scena, by dobrze się wpisały w linie fabularną. A jeszcze częściej - co należy zmienić w już istniejącym tekście, by nowa scena miała sens. Te spotkania i omawiania pomysłów to były najlepsze momenty pracy nad książką. I tak omawiamy sobie morderstwo, jak go dokonać, jak zatrzeć ślady, jak uniknąć inwigilacji, jak spreparować dowody przeciwko komuś innemu i w końcu jak nasi dzielni śledczy mają odkryć prawdę. Niektórzy w kuchni patrzyli na nas dziwnie. Mówiliśmy im wtedy: "Ani słowa nikomu, bo ty będziesz następny" ;-)

Po powrocie do domów, zwykle późnym wieczorem, pisaliśmy nową partię tekstu, poprawialiśmy poprzednie, i czytaliśmy co napisali pozostali, czasami robiąc poprawki na bieżąco. I to jest drugi, techniczny już aspekt pracy wspólnej. Żaden Word, DropBox czy nawet specjalistyczne dla pisarzy programy nie nadają się do takiej współdzielonej pracy. Pisaliśmy w Google Docs. Google Docs umożliwiają jednoczesną współedycję tego samego dokumentu, z natychmiastową synchronizacją między wszystkimi otwartymi kopiami i pełną historią zmian.
Screenshot z datami edycji jednego rozdziału. Od 6 do 8  grudnia był edytowany co najmniej 11 razy.
 
Na początku Sprintu wspominacie, że napisanie go zajęło wam dwa razy więcej czasu niż zakładaliście. To jaki był plan i z czego wynikły opóźnienia?


Jako całkowicie początkujący chyba też nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak czasochłonne może być napisanie spójnej historii. „Spójnej” jest tutaj słowem-kluczem. Przyjęliśmy, że książka ma mieć około 400 stron, że jesteśmy w stanie pisać jakieś 30-40 stron miesięcznie, czyli całość powinna nam zająć nie więcej niż rok. I zasadniczo ta część planu została zrealizowana. Pierwszy draft wszystkich rozdziałów mieliśmy już po dziesięciu miesiącach.

Tylko że to się nie nadawało do publikowania.

Agile mocno stawia nacisk na komunikację wewnątrz-zespołową. I tego nam nie brakowało. Wszyscy doskonale wiedzieliśmy kto, co i kiedy robi, jaki jest cel danej sceny i jakie są jej przyczyny. Więc wszystko zapowiadało się świetnie: oto mamy ogólny szkic fabuły, ogólnie zarysowanych bohaterów, zastosujemy teraz metodę płatka śniegu - idealnie pasującą do Agile - i książka "napisze się sama". Wystarczy mieć pomysł na podtrzymywanie napięcia.

W pewnym sensie to działało, dopóki patrzyliśmy na daną scenę czy nawet cały wątek. Problemy zaczynały się przy integracji pomysłów na wyższym poziomie. Główny wątek i jego zdarzenia mieliśmy obmyślone, napisane i sprawdzone pod względem spójności z resztą tekstu - a może warto dodać, że rozdziały nie powstawały chronologicznie.

Mimo że opracowaliśmy timeline wydarzeń, to w praktyce okazało się, że niektóre dni są mocno przeładowane wydarzeniami, a w inne dzieje się zdecydowanie mniej. Trzeba było to bardziej zbalansować, a zmiany w głównej fabule były mocno destrukcyjne dla niej samej i dla wątków pobocznych. Oto bohaterowie, których przenieśliśmy z czwartku na środę, w środę o tej porze robili coś innego. Więc trzeba było ich przesunąć albo na inną godzinę, albo na inny dzień. I to tak, by znów nie nastąpił konflikt oraz by fabuła nie straciła spójności. Co nie jest trywialne, jeśli ma się narzucone bardzo sztywne ramy czasowe i sytuacyjne. Coś co było znane bohaterom w czwartek, nie musiało być znane we wtorek. Do tego chcieliśmy mieć na koniec każdego rozdziału (a więc i dnia sprintu) jakiś mocniejszy akcent – tak jak w serialu.

To chyba była największa przyczyna opóźnień. Brak solidnego zaplanowania wszystkich ważnych wydarzeń powodowało trochę zmian w głównej fabule, a te wpływały na wiele zdarzeń pobocznych. Synchronizacja wątków, utrzymanie spójności i chronologii między nimi, zajęło nam więcej czasu niż właściwe pisanie: trzynaście miesięcy.

Zastanawiam się, jak ciężko było w tym systemie zachować spójną linię fabularną - chyba że jej zarys był od początku, a kompromisy zaczęły się przy dobudowywaniu wokół niej wątków?

Właśnie było wręcz przeciwnie. Współpraca, wspólny cel i stały kontakt znakomicie ułatwiały nam zachowanie spójności. Do tego natychmiastowa weryfikacja wszystkich nowych pomysłów, wspólne wymyślanie jak wiarygodnie wpleść je w fabułę - sądzimy, że jedna osoba łatwo poszłaby z historią w jakieś nierealne absurdy. A tak zawsze był ktoś, kto widział słabości i proponował poprawki.

Zaczęło się od zabawy i beztroski, ale szybko zdaliśmy sobie sprawę, że w ten sposób daleko nie zajdziemy. Dlatego szkieletem konstrukcji książki stał się tabelarycznie stworzony timeline, gdzie miały znaleźć się główne jej wydarzenia. Daty, godziny, krótkie luźne notatki. Następnie stworzyliśmy rozdziały, a raczej sceny opisujące najważniejsze zajścia. Pomysły rodziły się indywidualnie, ale zawsze wszystkie omawialiśmy wspólnie. Dla nas to akurat naturalny proces - cecha pracy w korporacji.

Spojrzeliśmy na to i cóż, zdawało nam się, że książka będzie raczej krótka. Mieliśmy punkty podparcia, wizję łączenia ich odcinkami i mimo to wydawało nam się to zbyt krótkie i proste. Należało uzupełnić tekst o nowe wątki i stworzyć kolejne warstwy. Wtedy podzieliliśmy się pomysłami i jeden z nas tworzył wątki intryg „na górze”, drugi wątek dziennikarski i związanego z nim Czerskiego. Wkomponowanie nowych scen wpływało oczywiście na te już istniejące. Ta druga warstwa też była dość zgubna. W jej trakcie wiele rzeczy okazywało się niespójnych z główną treścią, należało ciągle na nowo formować istniejący już szkielet. Oczywiście na bieżąco czytaliśmy wzajemnie swoje teksty, by orientować się w sytuacji i przeredagowywaliśmy tekst lub tylko komentowaliśmy do późniejszego omówienia.

Część tekstu daliśmy do oceny kilku zaufanym osobom. Zwróciły naszą uwagę na styl, sceny, oszczędność opisów (jak to inżynierowie), no i najważniejsze: pewne oczywiste luki i błędy, których piszącym nawet we trzech jakoś umknęły. Jedna z kluczowych scen musiała zostać mocno przerobiona. To był ogromny wysiłek przy już sporej objętości tekstu. W odróżnieniu od programów komputerowych, zmiana sceny nie jest kontrolowana za pomocą testów automatycznych, które podpowiedzą - popraw jeszcze tu i tu. Ten ruch kosztował nas złamaniem wielu logicznych relacji przyczynowo-skutkowych - tutaj Agile się nie sprawdził. Smutna konkluzja o nas samych była jedna: trzeba było zacząć od lepszego i precyzyjniejszego planu.

Aby nie przeciągać, bo naprawdę dużo się działo, cały tekst przechodziliśmy z poprawkami i “dekoracjami” kilka razy. Nowe komentarze od naszych przyjaciół zmieniały oblicze scen, musieliśmy je rozpraszać, dzielić i spowodować, by trafiły z finałem we właściwe miejsce i czas. Operowanie wątkami pobocznymi było o tyle prostsze, że były one luźniej i mniej obszernie związane z główną treścią śledztwa. Ale na sam koniec nawet skromniejsze wątki udało nam się powiązać z wątkiem głównym.

Sprawa kompromisów - bywało różnie. Czasami przechodziliśmy tematy spokojnie, czasami mniej. Potrafiliśmy kłócić się o jedno zdanie, o pojedyncze "ujęcia" (zwłaszcza w finale). Pewne decyzje trzeba było przespać i następnego ranka wypić w kuchni "kawę pokoju". Często sytuację ratowało stanowisko trzeciego autora. Napisanych wersji zakończeń było kilka. Długo się sprzeczaliśmy, która ma się stać bazą do napisania tego, które trafiło do książki. Ale nawet ten finał był z mozołem poprawiany kilka razy, zdanie po zdaniu, tak trudno było zadowolić wszystkich. Sprzeczaliśmy się również o pierwszy akapit pierwszego rozdziału: w końcu nie tak łatwo wybrać z dwunastu czy czternastu pomysłów.

Dopracowanie i dogranie tak wielu wątków musiało kosztować sporo pracy, ale efekt robi wrażenie. Tak samo bohaterowie - są charakterystyczni i spójnie skonstruowani, aż ciężko uwierzyć, że tworzyło ich trzech debiutantów. W tym miejscu mam dwa pytania. Postaci jest sporo, każdy z was ma wkład w każdą z nich czy dzieliliście się w pisaniu ich? I drugie pytanie musi dotyczyć mojego ulubieńca, komisarza Walczaka. Kto rzucił hasło "prędzej księdza z niego zrobisz"?

To jest chyba najmniej istotne, kto pierwszy rzucił pomysłem. Jeden wymyślił którąś postać, ktoś wątek, inny zwrot w fabule, a ktoś pracował nad “hollywoodzkim” finałem. Całą pracę traktujemy jako wspólną i tak to zostawmy.

Jeśli chodzi o głównych bohaterów, to postacie te były wymyślone najpierw na próbę. Jednak ostatecznie nie odbiegły dramatycznie od pierwowzoru. Najprostszy był Czerski - wiadomo - młody, bez większych doświadczeń, całe życie przed nim. I chcieliśmy mieć też zwykłego, nudnego informatyka-policjanta, aby pokazać, że można wziąć udział w fascynującej przygodzie nie będąc jedynym słusznym ostatnio marvelowskim superbohaterem.

Skalski i Walczak to inna historia. Jako najważniejsi w historii otrzymali dość rozbudowane osobowości i życiorysy. Tylko z umiarem, „Sprint” to w końcu nie biografia fikcyjnych policjantów. Skalski wydawał nam się stworzony poprawnie, może nawet zbyt sztampowo: ot, kolejny policjant po przejściach.

Co do Walczaka mieliśmy trochę więcej przemyśleń. Zdecydowanie chcieliśmy uniknąć szablonowego policjanta-alkoholika. Ale wszyscy kochają alkoholików w powieściach… Początkowo jego pierwotny zawód wydawał się tylko żartem, ale zmierzyliśmy się z tym. Założyliśmy, że Walczak w dalekiej przeszłości powinien mieć proste i bezkompromisowe wyobrażenie dobra. I musi wydarzyć się coś, co da mu impuls do przejścia do pracy w policji. To rzeczywiście dało nam najbardziej wyrazistą i ciekawą postać, która również ewoluowała w miarę pisania książki. Ująłbym to tak: my stworzyliśmy Walczaka, ale wychował go Sprint.

Bez względu na to, kto co wymyślił, polerowanie postaci, jej charakteru czy zachowań było dokonywane przez całą trójkę. Co w danej sytuacji powiedziałby Skalski, co uczyniłby Walczak? Czy to zachowanie pasuje do tej osoby? Z czasem przekonywaliśmy się coraz bardziej do naszych bohaterów, więc łatwiej było tworzyć ich reakcje w określonych sytuacjach.

Dość podobnie było z innymi postaciami: wymyślone jako imię i nazwisko na stanowisku (a często nawet i nie tyle), w miarę budowania historii zyskiwały własny charakter, omawiany i poprawiany przez każdego z nas.


Konsultowaliście z kimś metody pracy policji?


Zasadniczo tak. Jeden z nas ma znajomego - emerytowanego już - policjanta, który z początku skorygował pewne nasze wyobrażenia o policyjnej hierarchii i pracy śledczych. Do tego użyczył nam podręcznik kryminalistyki i czasopisma kryminalistyczne.

Piotr przeanalizował bardzo dużo dokumentów w internecie poświęconych metodom zbierania i analizy śladów, prowadzenia przesłuchań przez wykwalifikowanych specjalistów z różnych agencji amerykańskich i policję amerykańską. Zebraliśmy również trochę uwag od czytającej obszerne fragmenty książki prokurator.

Opisane przez nas metody nie są może zgodne z wieloma procedurami, ale staraliśmy się utrzymać ramy wiarygodności. Można spisać całą listę różnic - zaczynając od procedur, a kończąc na istniejących lub nie instytucjach. Kierowaliśmy się tym, by nie stracić uwagi czytelnika, by utrzymać pożądane tempo akcji, by nie zakłócać pożądanej ścieżki fabuły.

A ile trwało szukanie wydawcy?

Z wydawcą to była sprawa jak z bajki. W czwartek rozpoczęliśmy wysyłkę do wydawnictw, poczynając od największych - w sumie chyba siedemnastu. Byliśmy przygotowani na to, że oczekiwanie może zająć nawet pół roku. Niespodzianką i niedowierzaniem była odpowiedź wydawnictwa Zysk i S-ka, która przyszła w ciągu pięciu(!) dni, i to wliczając weekend. Wynikałoby z tego, że kogoś w wydawnictwie książka wciągnęła tak, że ją w kilka dni przeczytał. Tu należy podziękować wydawnictwu Zysk za zaufanie i podjęte ryzyko, co niniejszym czynimy.

Nie dziwię się, że kogoś w wydawnictwie książka tak wciągnęła - sama zaczęłam wieczorem mając zamiar przeczytać tylko kilka stron "na próbę", a przerwę w czytaniu zrobiłam dopiero w nocy. Skoro z wydaniem debiutu poszło tak sprawnie, macie w planach kolejne książki?

Piotr: Zaczynam odczuwać brak pisania w moim życiu. Miałem tam swój azyl i miejsce na fantazjowanie. Chętnie wróciłbym do tego szczególnego rodzaju uzależnienia. Są pomysły, są chęci. Potrzebowałbym jednak opinii czytelników, czy ewentualnie kontynuować serię? Czy odpłynąć z korporacji, czy w niej pozostać?
Marcin: Mamy pewne pomysły na wiele scen w następnej części, natomiast pracujemy nad historią jako całością, ale… bardzo demotywujące jest teraz oczekiwanie na odbiór Sprintu przez czytelników.

Z pewnością nie zapomnimy już o dodaniu spisu treści do książki…

Zawsze też pisaliśmy „Sprint” z myślą o serialu. Większość scen i całych rozdziałów jest napisana w ten sposób, że można by je stosunkowo łatwo przepisać jako scenariusz. Ooo, ktoś właśnie dzwoni… Halo? Netflix?

Grzegorz: Jeśli chodzi o kreatywność naszego małego zespołu autorskiego, to pomysłów mogłoby się uzbierać i na kilka książek. Myślę że mając doświadczenie z prac nad Sprintem, praca nad kolejną powieścią mogłaby postępować jeszcze sprawniej i (przede wszystkim) - dużo szybciej. Największe obawy mam przed banalnością i wtórnością - o co może być łatwo przy tworzeniu kolejnej powieści.

Bardzo istotny jest dla mnie odbiór książki przez czytelników, którzy nie są związani bezpośrednio z korporacjami informatycznymi. W końcu tworząc w metodyce Agile… istotny jest feedback ze strony odbiorcy :)

Niektórych od książki może odstraszać korporacja informatyczna jako miejsce akcji. Jak zachęcilibyście nie do końca przekonanego czytelnika do sięgnięcia po Sprint?

Wyobraźmy sobie morderstwo popełnione w budynku sądu. Podejrzani są pracownicy, łącznie z sędziami. I my, i śledczy poznają trochę specyfikę ich pracy, relacje, środowisko. Ale czy z góry można założyć, że taka książka to kryminał sądowy, gdzie główna fabuła będzie się toczyć wokół jakiegoś skomplikowanego procesu karnego, a ofiara została zamordowana segregatorem z aktami tej sprawy?

Tutaj mamy podobnie. Sprint nie jest - i nigdy nie miał być - techno-kryminałem z komputerami w roli głównej. Środowisko korporacji informatycznej jest jedynie tłem dla klasycznej zbrodni oraz dla typowego śledztwa, prowadzonego przez starych, doświadczonych policjantów. Niestety, we współczesnym świecie wielu ekspertów w swoich dziedzinach nie nadąża za nowinkami technicznymi. A co jeśli przeciwnikiem takich ekspertów będzie nie tylko ktoś obeznany z nowinkami, ale również pracujący w firmie stosującej takie technologie? Ktoś, kto będzie potrafił użyć swojej wiedzy do manipulacji danymi - ale w sposób jak najbardziej realistyczny, żadnych komputerowych hokus-pokus? Jak ktoś z sądu, podmieniający okładki segregatora na takie z innymi odciskami palców? Skalski i Walczak równie dobrze mogliby prowadzić śledztwo we wspomnianym już sądzie, gdzie zapewne trafiliby na innych inteligentnych przeciwników inaczej wykorzystujących swoje środowisko dla własnych celów. Tylko że my nie jesteśmy pracownikami sądowymi, więc za miejsce akcji nie posłużył nam sąd, ale korporacja. Dzięki temu mogliśmy bardziej realistycznie przedstawić kontekst wielu wątków.

Nie ma w Sprincie nieistniejących technologii czy gadżetów z filmów o Bondzie, które w techno-magiczny sposób rozwiązują nam sytuację. Wszystko co opisaliśmy - z technologicznego punktu widzenia - istnieje i jest dziś powszechnie używane. Zdawaliśmy sobie sprawę, że podejście oparte stricte na sprawach technologicznych będzie odstręczające. Dlatego Sprint to kryminał w korporacji, a nie kryminał o korporacji.

To jeszcze jedno pytanie na koniec - nazwiska na okładce są w porządku alfabetycznym, czy jest jakiś inny klucz?:)

Klucz jest alfabetyczny, a przy okazji optycznie układa się w ładny romb na okładce.


 Bardzo dziękuję autorom za poświęcony czas i odpowiedzi.


Czy teraz jesteście skłonni dać szansę temu kryminałowi? Czekam na wasze komentarze!:)


Komentarze

  1. Jestem na tak, mimo że jeszcze nie czytałam :) Autorzy wydają się sympatyczni i zgrani, i naprawdę podziwiam, że byli w stanie jeszcze w trakcie pracy pracować :) Marzy mi się, żeby tak ktoś chciał być współautorem mojego doktoratu, o ile szybciej by to wszystko szło :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też podziwiam, bo na pewno kosztowało to nie lada wysiłku.
      A co do szybkości, to ten doktorat przy współautorze mógłby jednak potrwać dłużej, tu też panowie myśleli, że zejdzie szybciej a wyszło inaczej:p

      Usuń
  2. Zdecydowanie tak, Dorotko! Przeczytałam wszystkie pytania i odpowiedzi autorów i szczególnie trafiła do mnie przedostatnia odpowiedź jednego z autorów. Cieszę się, teraz zostały rozwiane moje możliwości, bo nie ukrywam, że to właśnie techno-kryminał tak mnie odstręczał, a że korporacja będzie tylko tłem, to się na pewno skuszę:) Czytając wywiad, byłam właśnie najbardziej ciekawa zalet pracy zespołowej, bo szczerze mówiąc widziałam jedynie minusy, a jakoś nie pomyślałam o mobilizacji. I jak się panom tak bardzo spodobała ta przygoda, to może coś jeszcze napiszą? Mam nadzieję, że odzew czytelników będzie pozytywny i dadzą zielone światło tym sympatycznym debiutantom. Podoba mi się, że wszyscy panowie biorą pracę jako zespół, nie chwalą się który z nich wpadł na jakiś pomysł. Choć musiało być ciężko pójść na kompromis, to może właśnie te "szlifowanie" tak mocno wpłynie na czytelnika. Przeczytam i dam znać czy mi się spodobała:)
    A tak na marginesie "Ciszę białego miasta" czytała siostra i bardzo jej się spodobała;) Pozdrawiam Cię, wspaniały wywiad, oby więcej było takich zachęcających notek na blogach, tak jak na Twoim:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo, bardzo się cieszę że przeczytałaś cały wywiad (wiemy, jak czasem bywa z odbiorem dłuższych tekstów), bo naprawdę warto poznać odpowiedzi na wszystkie pytania:) Dobrze, że wątpliwości co do tej korporacji zostały rozwiane. Czekam na Twoje wrażenia po Sprincie. I super, że siostrze przypadła do gustu "Cisza...".
      Pozdrawiam;))

      Usuń
  3. Teraz to tym bardziej jestem ciekawa tej książki :) Choć pomyślałam sobie, że chyba nie dałabym rady napisać żadnej z kimś, iść na kompromisy, rezygnować w danych scen czy wypowiedzi. Jak już wreszcie skończę swoją książkę (być może przed emeryturą), porozsyłam do wydawnictw i wybiorę z tłumu chętnych to jedno konkretne ;) będę drżała na myśl o współpracy z redaktorem. Jestem dość ugodowa, ale uparta i nie uznaję odgórnych autorytetów (redaktor na pewno ma rację, bo to redaktor).

    Ale książkę panów chętnie bym przeczytała. Tyle mogę rzec na pewno :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja mogę rzec, że (prawie) na pewno by ci się spodobała ;) A już na pewno warto spróbować;)

      Usuń
  4. Przeczytałem i wywiad, i książkę. Kryminał świetny moim zdaniem. Konstrukcja intrygi faktycznie imponująca - nie udało mi się znaleźć żadnych nieścisłości w fabule i w wątkach pobocznych.

    Wywiad świetnie się czytało po przeczytaniu książki - trochę jak przygrywkę do kontynuacji powieści. Fajnie też dowiedzieć się od kuchni czegoścna temat książki i jej autorów. Dzięki!

    OdpowiedzUsuń
  5. Przeczytałam jednym tchem. Nie czuje się że pisali to amatorzy, wiedza ogromna dotycząca szczególnie prowadzenia śledztwa przez policję. Charakterystyczne postaci Skalskiego, Walczaka i Czerskiego - głównych bohaterów książki. Miejsce zbrodni ciekawe i nieznane dla przeciętnego człowieka, gdzie nic nie jest proste i oczywiste. Czekam na dalszy ciąg ....

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarz, który w żadnym stopniu nie nawiązuje do treści posta, nie przechodzi przez moderację. Zero tolerancji dla spamu.

Komentarze na temat są bardzo mile widziane. Konstruktywna krytyka również :)

Popularne posty z tego bloga

Aline Ohanesian - Dziedzictwo Orchana

Peety. Pies, który uratował mi życie.

Katarzyna Berenika Miszczuk - Ja, anielica [recenzja]

Obserwatorzy