Ich języki splatały się niczym wodorosty, czyli co ja przeczytalam.
Potrzebowałam czegoś na odmóżdżenie; lekkiego, zabawnego, co nie będzie ode mnie wymagało wysiłku. Z racji że jestem obecnie uziemiona, do biblioteki wysłałam szwagierkę, a tam panie bibliotekarki wybrały dla mnie książkę wedle mojego zamówienia. Witkiewicz - myślę sobie, jest dobrze, przecież tyle razy czytałam o jej książkach, że już dawno miałam wziąć coś na tapet i sama wyrobić sobie zdanie. I tak oto stało się - wzięłam do ręki "Szkołę żon", książkę, która wyrwała mnie z marazmu i poruszyła na tyle, że zdecydowałam się napisać pierwszy od kilkunastu tygodni post. Od początku nie nastawiałam nie na bógwico - blurb w zasadzie już na starcie plasował tę książkę w gatunku "ej, no uprzedzałem, nie rzucaj mną o ścianę". Kilka kobiet pokrzywdzonych przez mężczyzn i przez los udaje się do "Szkoły żon", by tam odnaleźć siebie i pokochać siebie i generalnie wszystko ukierunkować na siebie , a to wszystko w trakcie lekcji robienia loda i masażu z bon