Ich języki splatały się niczym wodorosty, czyli co ja przeczytalam.
Potrzebowałam czegoś na odmóżdżenie; lekkiego, zabawnego, co nie będzie ode mnie wymagało wysiłku. Z racji że jestem obecnie uziemiona, do biblioteki wysłałam szwagierkę, a tam panie bibliotekarki wybrały dla mnie książkę wedle mojego zamówienia. Witkiewicz - myślę sobie, jest dobrze, przecież tyle razy czytałam o jej książkach, że już dawno miałam wziąć coś na tapet i sama wyrobić sobie zdanie. I tak oto stało się - wzięłam do ręki "Szkołę żon", książkę, która wyrwała mnie z marazmu i poruszyła na tyle, że zdecydowałam się napisać pierwszy od kilkunastu tygodni post.
Od początku nie nastawiałam nie na bógwico - blurb w zasadzie już na starcie plasował tę książkę w gatunku "ej, no uprzedzałem, nie rzucaj mną o ścianę". Kilka kobiet pokrzywdzonych przez mężczyzn i przez los udaje się do "Szkoły żon", by tam odnaleźć siebie i pokochać siebie i generalnie wszystko ukierunkować na siebie, a to wszystko w trakcie lekcji robienia loda i masażu z bonusem robionego przez męskie prostytutki. Tak tak, dobrze widzicie. Ta książka jest, jak przeczytamy na okładce, "trochę feministyczna".
Ten feminizm objawia się w opisach kopulacji pojawiających się dosłownie co drugą, trzecią kartkę, a po przeczytaniu ich do tej pory czuję zażenowanie pomieszane z mdłościami. Bohaterki za dotknięciem penisów czarodziejskiej różdżki pozbywają się kompleksów, docierają do swojego ja, nabierają pewności siebie i zaprzyjaźniają się od tak, od razu, bo czemu nie. Skoro co poniektóre mogą już pierwszego dnia pobytu rozbierać się przed nieznajomym i mieć z nim inną czynność seksualną...
Pomijając już tematykę tej książki to nie broni się ona również pod względem warsztatowym. Prościutka konstrukcja, ledwie zarysowane bohaterki, żadnej, ale to żadnej głębszej treści (bo te pseudo przemiany z szarych myszek na boginie seksu przemilczę), jakiś śmieszny wątek czarnego charakteru - niestety nie da się wymienić niczego, co broniłoby ten twór. Podsumowując, jest cieńsza niż barszcz, którym nas karmią w szpitalu.
Gdybym wydała na tę książkę pieniądze poczułabym się okradziona, tak bardzo jest w moim odczuciu byle jaka. Lepiej bym zrobiła, wrzucając te kilka złotych w TV żeby odpalić paradokument. Odmóżdżenie byłoby zdecydowanie bardziej subtelne.
No proszę. Kto by się spodziewał. Btw. Te skreślone penisy zdobyły mi dzień hahaha
OdpowiedzUsuńSzkoda że nie mogę o nich powiedzieć tego samego:p
UsuńCzytałam tę książkę. Nie jest ona wymagająca ale na urlop się nadaje. Pozdrawiam 😀
OdpowiedzUsuńwww.wspolczesnabiblioteka.blogspot.com
Z tym że nie jest wymagająca zgadzam się w pełni:p
UsuńTo cieszę się, że nie miałam jej w planach. Ba, nawet nie wiedziałam, że istnieje.
OdpowiedzUsuńA ja z kolei miło wspominam tę książkę, bo czytało mi się ją bardzo przyjemnie. Może nie jest najlepsza w dorobku autorki, ale przypadła mi do gustu.
OdpowiedzUsuńTaki "feminizm" to zdecydowanie inny feminizm niż ten, co znam ;) Kiedyś muszę sięgnąć po jakąś książkę tej pani, bo nazwisko kojarzę, ale nic nie czytałam. Z tym że raczej zacznę od czegoś innego. Wodorosty sobie daruję ;)
OdpowiedzUsuń